sobota, 4 stycznia 2025

Wawer pamiętamy!

W grudniu 1939 roku niemieccy policjanci rozstrzelali w Nowym Wawrze stu sześciu Polaków (mówiąc precyzyjniej: obywateli państwa polskiego). Wiele napisano o tej egzekucji: poświęcono jej cztery książki i dziesiątki artykułów. Nie znaczy to jednak, że już nic nowego nie da się o niej napisać. W upamiętnianie wydarzeń sprzed 85. lat angażują się od dekad władze samorządowe, organizacje społeczne i liczni aktywiści. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba już odwiedzać miejsca egzekucji. Jest przełom 2024 i 2025 roku. Milkną i odchodzą ostatni świadkowie zbrodni wawerskiej. Nie znaczy to jednak, że nie warto już o niej opowiadać.

Warto mówić o egzekucji, trzeba odwiedzać jej miejsce, niejedno da się jeszcze o niej napisać. Są to wszystko formy pamięci. A pamięć, jeśli ma być trwała, wymaga nieustającej aktywności. W przypadku braku naszej aktywności, kolejne pokolenia nie będą wiedziały, co należy zapamiętać. Powinniśmy podtrzymywać inicjatywy będące nośnikami pamięci, również tej lokalnej.

Jedną z takich inicjatyw jest idea nocnego marszu, będącego jednocześnie (trzy w jednym) spotkaniem modlitewnym, lekcją historii i manifestacją patriotyczną. Organizują go wspólnie od 2009 roku trzy społeczności: Jazda Ducha, Wawerscy Legioniści i Patriotyczny Wawer. Oprócz „zorganizowanych”, na marsz przychodzą również mieszkańcy Wawra. Wśród nich pojawiają się członkowie rodzin rozstrzelanych w 1939 roku mężczyzn. Dobrym duchem przedsięwzięcia jest proboszcz anińskiej parafii Matki Bożej Królowej Polski, ksiądz kanonik Marek Doszko. Ma on wizję i umiejętności organizacyjne. Potrafi znaleźć wspólny język z wszystkimi środowiskami, które biorą udział w tym wydarzeniu. Kompetentny komentarz historyczny zapewnia pan Leszek Rysak, nauczyciel, wykładowca, autor podręczników, a nade wszystko pasjonat historii Warszawy i znawca jej losów podczas II wojny światowej. Pan Leszek każdego roku wzbogaca swoją opowieść o nowe, cenne szczegóły.

Marsz rozpoczyna się 26 grudnia o godzinie 23.00. Uczestnicy zbierają się przy schodach przejścia podziemnego, prowadzącego pod torami kolejowymi. Przejście to (tak dziś, jak i 85. lat temu) łączy Anin z Nowym Wawrem i umożliwia bezpieczne przedostanie się na peron stacji PKP Wawer. To w tym przejściu Niemcy zgromadzili późnym wieczorem 26 grudnia 1939 roku stu kilkudziesięciu wyciągniętych z domów lub aresztowanych w okolicach stacji kolejowej mężczyzn. Sąd nad nimi (a raczej parodia sądu) odbył się w nieistniejącym już dziś budynku przy ulicy II Poprzecznej 3.

Trasa marszu prowadzi wspomnianym przejściem podziemnym, potem ulicą Widoczną aż do rogu ulicy Rubinowej. Tu, w narożnym domu, mieściła się restauracja Antoniego Bartoszka. Restaurator zapłacił najwyższą cenę za swoją odwagę i obywatelską odpowiedzialność. Uznany przez „sąd” (fakt, że nie był to sąd wojskowy, tylko sąd zorganizowany przez oficerów 31. pułku Ordnungspolizei sprawił, że jego wyrok stanowi zbrodnię sądową, nawet w świetle praw Generalnego Gubernatorstwa) winnym śmierci dwóch niemieckich podoficerów zaatakowanych przez dwóch polskich kryminalistów, został powieszony na drzwiach własnej restauracji, stając się pierwszą i zarazem sto siódmą ofiarą zbrodni wawerskiej.

Uczestnicy marszu idą dalej ulicami: Rubinową, Błękitną, Szparagową i 27 Grudnia (w 1939 była to ulica Spiżowa), aż do miejsca pamięci. Na terenie symbolicznego pomnika-cmentarza ma miejsce krótka modlitwa, odśpiewanie hymnu narodowego i okrzyk: „cześć i chwała Bohaterom!”. Przed i po tych rytuałach w miejscu pamięci panują cisza i skupienie. Pora roku, pora doby, świąteczny wystrój Nowego Wawra kierują myśli ku uczestnikom grudniowego konwoju sprzed 85. lat.

Mój syn lubi patriotyczne manifestacje, wizualizację symboli, krzyk i zbiorowe emocje. Ja mam naturę raczej refleksyjną, nie uzewnętrzniam uczuć. Obaj mieścimy się w formule tego marszu. Chodzi przecież o pamięć. Chodzi o to, żebyśmy pamiętali Antoniego Bartoszka, Bazylego Fiedosiuka, Daniela Geringa, Eliasza Nüssenbauma i stu trzech innych zamordowanych tamtego grudniowego poranka.  

Cenna lektura: Jan Tyszkiewicz, Egzekucja ludności cywilnej w Wawrze 27 grudnia 1939 roku, Warszawa 2004, ss.98


Wykorzystane w tym poście fotografie pochodzą z profilów fb Wawerskich Legionistów i Cezarego Andrzeja Jurkiewicza.




















 

sobota, 31 sierpnia 2024

Marysin Wawerski i przesłanie Korczaka.

W roku 1921 prokurent rodzinnej firmy Cohnów Maksymilian Cohn i jego żona Stanisława, podarowali Towarzystwu „Pomoc dla Sierot” dziesięć mórg (morga to w przybliżeniu 0,6 hektara) gruntów wraz z budynkami, położonych w kolonii Czaplowizna. Posiadłość mieściła się przy ulicy Klasztornej (dziś Korkowa w Marysinie Wawerskim), na wysokości powstającego właśnie klasztoru sióstr felicjanek. Zgodnie z życzeniem ofiarodawcy, na cześć jego zmarłej podczas epidemii „hiszpanki” córki Róży, posiadłość otrzymała nazwę „Różyczka”.  Współpracujący z Towarzystwem Janusz Korczak postanowił organizować w „Różyczce” kolonie letnie dla osieroconych dzieci. 

Co ciekawe, tak słynny pedagog, jak i inne osoby związane z „Różyczką”, jako miejsce jej lokalizacji uparcie wskazują w swych wspomnieniach Gocławek. No cóż, w ich pamięci pozostała zapewne pętla tramwaju linii 24, którym tu przyjeżdżali.

Początkowo do realizacji założonego celu nadawał się tylko jeden, murowany budynek. Mogła w nim nocować setka dzieci. W roku 1925 wybudowano drewniany pawilon ze szklaną werandą (to on najczęściej pojawia się na fotografiach). Zapewniono w ten sposób noclegi dla 160. dzieci.

 Kolonie organizowano zasadniczo dla podopiecznych kierowanego przez Korczaka Domu Sierot przy ulicy Krochmalnej. W miarę możliwości przyjmowano również dzieci z innych warszawskich sierocińców, niekoniecznie żydowskich. Turnusy odbywały się przez dwadzieścia kolejnych sezonów wakacyjnych (1921-1940). Przeprowadzano również turnusy zimowe. W ciągu roku funkcjonowało tu przedszkole i internat. Skala przedsięwzięcia była naprawdę duża. W roku 1926 z możliwości wypoczynku letniego skorzystało 343. dzieci, z czego 221. pochodziło spoza Domu Sierot.

Prowadzona równolegle ferma miała zapewnić dzieciom kontakt ze zwierzętami, co w mieście na ogół nie było możliwe. Opiekując się nimi, uczyły się odpowiedzialności. Zyskiwały w zwierzętach przyjaciół. Były to radosne doświadczenia. Na terenie posiadłości znajdował się też sad, ogród warzywny i owocowy. W pracach ogrodowych również brały udział, dzieci wspomagane przez byłych wychowanków. Przygotowywały się w ten sposób do podjęcia w przyszłości dorosłych obowiązków. Ruch i kontakt z naturą zapewniały im liczne gry, zabawy i wycieczki. Bardzo to uczestnikom kolonii służyło. W sprawozdaniu z roku 1926 odnotowano przyrost wagi, u chłopców przeciętnie o 1,4 kg, u dziewcząt nawet o 1,8 kg!

Korczak był duszą całego przedsięwzięcia, tak w wymiarze organizacyjnym, jak i pedagogicznym. Dwoił się i troił. Największym wyzwaniem, któremu sprostał, było zorganizowanie kolonii w okupacyjnych warunkach lata 1940 roku. Brakowało dosłownie wszystkiego. Pomocy udzielił wtedy m. in. zarząd gminy Wawer, zmobilizowany przez wójta Stanisława Krupkę. Kolonie zakończyły się we wrześniu 1940. W październiku Niemcy zlikwidowali „Różyczkę”. Wszystkich jej pracowników i podopiecznych wywieziono do warszawskiego getta. Korczak nie skorzystał wtedy z przedłożonej mu przez wójta Krupkę propozycji ucieczki.

W latach 1941-1942 w budynkach „Różyczki” działało prowizoryczne getto. Budynki te przetrwały wojnę. Potem urządzono w nich wytwórnię wód gazowanych. W latach 60. powstało tu osiedle mieszkaniowe. Pomnik Janusza Korczaka stanął w 1979 roku pomiędzy blokami tego osiedla. Popiersie oraz podpis są z piaskowca, a dwa duże bloki tworzące monument wykonano z granitu. Rok 2012 decyzją Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej był rokiem Janusza Korczaka. Dokonano wtedy renowacji mocno już zwietrzałego pomnika. W sąsiedztwie zasadzono krzewy. Po lewej stronie monumentu stanęła tablica informacyjna. Oto jej treść, prawie w całości:

 

„KIEDY ŚMIEJE SIĘ DZIECKO ŚMIEJE SIĘ CAŁY ŚWIAT”

 

JANUSZ KORCZAK
1878/1879 - 1942

 

Wybitny pedagog, pisarz, publicysta, lekarz (znany jako STARY DOKTOR), działacz społeczny - jego powieści i opowiadania przetłumaczono na około 60 języków świata. Kochał dzieci i całe swoje życie poświęcił osieroconym dzieciom - razem z nimi zginął w niemieckim obozie zagłady w Treblince.

 

Do najbardziej znanych Jego powieści dla dzieci należą:

KRÓL MACIUŚ PIERWSZY
KRÓŁ MACIUŚ NA BEZLUDNEJ WYSPIE
BANKRUCTWO MAŁEGO DŻEKA
KAJTUŚ CZARODZIEJ
PRAWO DZIECKA DO SZACUNKU

 

Janusz Korczak był też WIELKIM MARZYCIELEM - w swojej książce pt. „Król Maciuś Pierwszy” napisał: „Żeby zbudować we wszystkich lasach, na górach i nad morzem dużo domów, żeby dzieci biedne mogły wyjeżdżać na całe lato na wieś”.

 

(…)

 

Miejscowa społeczność doceniła Jego osobę, dzięki czemu mamy na osiedlu ulicę STAREGO DOKTORA, ulicę KRÓLA MACIUSIA, Szkołę Podstawową nr 195 im. Króla Maciusia I, a także to popiersie, odsłonięte 20 czerwca 1979 r. (wg projektu Hanny Danilewicz).

 

Ustanowienie przez Sejm Rzeczypospolitej Polski roku 2012 jako ROKU JANUSZA KORCZAKA oraz upływająca w 2012 r. 70. rocznica JEGO śmierci, skłoniło Spółdzielnię Mieszkaniową MARYSIN WAWERSKI do gruntownej rewitalizacji popiersia Janusza Korczaka wraz z jego otoczeniem oraz do podjęcia się konserwacji popiersia w latach następnych.”


Marysin Wawerski ma nie tylko popiersie Korczaka. Ma też dwa murale: jeden upamiętnia Starego Doktora oraz jego współpracownicę Stefanię Wilczyńską, drugi przywołuje klimat najbardziej znanej powieści Korczaka. Dodajmy do tego ulice Starego Doktora i Króla Maciusia. Dodajmy do tego jeszcze Króla Maciusia Pierwszego jako patrona Szkoły Podstawowej nr 195 zlokalizowanej przy ulicy... Króla Maciusia. To całkiem spory kapitał informacyjny, mocno zaznaczający się w przestrzeni osiedla.

 Czy celem gromadzenia tego kapitału ma być wyłącznie chwała bohatera? Wezwanie do naśladownictwa?  Ilu ludzi byłoby w stanie tak jak Janusz Korczak pójść na śmierć razem ze swoimi podopiecznymi? A może w grę wchodzi upublicznienie know how dobrego pedagoga? „Korczakiem” mówią dziś prawie wszyscy, prawie wszyscy się do niego przyznają. To opcja do przemyślenia. Wydaje mi się jednak, że mamy do czynienia z jeszcze innym przesłaniem, pytanie na ile uświadomionym. Po co przypominać dziś króla Maciusia? Żeby to wiedzieć, trzeba by jeszcze raz przeczytać powieść Korczaka. Fachowcy od literatury nie wahają się nazwać jej antyutopią, a nawet dystopią. Bo też jest to rzecz mocno pesymistyczna. Narracja rozwija się wokół perypetii młodocianego następcy tronu. Dziesięcioletni Maciuś wskutek przedwczesnej śmierci rodziców, zmuszony jest przejąć stery państwa. Postanawia dokonać korzystnych dla dzieci reform. Jest jednak na to zbyt słaby. Tak rodzime władze, jak i ościenne państwa próbują rozegrać całą sytuację na swoją korzyść. Zderzenie opartego na marzeniach i prostego świata dziecka z przewrotnym i okrutnym światem dorosłych przynosi prawdziwy dramat. Ten dramat w dodatku nie kończy się happy endem: Maciuś przegrywa i musi ponieść dorosłe konsekwencje politycznej klęski. Nie zostaje wprawdzie rozstrzelany, ale ma trafić na bezludną wyspę. 

Dziecko powinno mieć czas na spokojne i bezpieczne dojrzewanie. Dojrzałość przedwczesna nigdy nie będzie pełna. Współczesne przesłanie, płynące z „Króla Maciusia Pierwszego” można by odczytać tak: dorośli, zastanówcie się, zanim podejmiecie decyzję o wojnie! Zastanówcie się, zanim nakręcicie konflikt w swoim państwie! Zastanówcie się, zanim uderzycie w żyjącą obok was mniejszość! Zastanówcie się, czy chcecie, aby wasze dzieci dorastały w okrutnym świecie, pozbawione poczucia bezpieczeństwa! Korczak, kiedy pisał swoją powieść (rok wydania 1923), już to wszystko wiedział - miał w swoim bagażu doświadczeń służbę lekarza wojskowego w I wojnie światowej i wojnie polsko-bolszewickiej.

 Jego przesłanie powinno się nagłośnić. Czemu nie w Marysinie Wawerskim? Korczakowskie miejsca pamięci są dobrym punktem wyjścia. 


Większość materiału ilustracyjnego pochodzi z zasobów "Gazety Wawerskiej".

















środa, 31 lipca 2024

Był czy nie był? Wawerskie tęsknoty za Napoleonem.

Wszystko wskazuje na to, że Napoleon nie przejeżdżał nigdy przez tereny dzisiejszego Wawra. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo byśmy tego przejazdu chcieli.

Wśród lokalnych wawerskich legend przechowała się opowieść (wzmianka?) o krótkim pobycie cesarza Francuzów w karczmie wawerskiej. Miał się tu zatrzymać w roku 1812, podczas marszu na wschód. Potwierdzenia tej legendy poszukuje się w lokalnym nazewnictwie. Tereny dzisiejszego Wawra przecina biegnąca z Międzylesia do Radości ulica (po części leśna droga) Trakt Napoleoński. Z kolei w Aleksandrowie mamy ulicę (raczej uliczkę) Napoleona Bonaparte. Stanowiła ona swego czasu drugi odcinek Traktu Napoleońskiego.

 Nazwę „Trakt Napoleoński” nadano w okresie międzywojennym. Odwoływała się zapewne do jakiejś starszej, być może XIX-wiecznej tradycji. W przypadku samej karczmy również pojawia się imię Napoleona. Po I wojnie światowej ówczesny właściciel tego obiektu, Konstanty Morantowicz, wydzierżawił go Szymonowi Walczakowi. Walczak reklamował lokal jako karczmę „Pod Napoleonem”. W czasach PRL-u poszczególne pomieszczenia budynku  pełniły funkcję komunalnych bieda-mieszkań. W roku 1981 budynek wydzierżawiła od Skarbu Państwa rodzina Walczyków. Od tego momentu rozpoczyna się trwająca do dziś kariera „Zajazdu Napoleońskiego”.

 Również i w tym przypadku tropy (coraz mocniej rozmyte) prowadzą do wieku XIX. Więc może coś jest na rzeczy? Może Bonaparte rzeczywiście zatrzymał się w położonej przy trakcie brzeskim gospodzie? Jest jednak pewien problem z tą legendą: nie wytrzymuje ona konfrontacji z wiedzą historyczną. Marszruta Napoleona przez  ziemie polskie między 29 maja a 11 czerwca 1812 wiodła z Saksonii przez Śląsk, Wielkopolskę i Pomorze. Cesarz zawitał w Głogowie, Poznaniu, Gnieźnie, Toruniu i Gdańsku, ale na Mazowsze i do Warszawy nie było mu po drodze.

To o czym pisać? Pisać zawsze warto. Można na przykład pisać o nadziei, że doszło do nieporozumienia i że pierwszy spośród Francuzów jednak był w Wawrze, ale przy innej okazji. Okazji związanej z przyjazdem do Warszawy. Kiedy Bonaparte gościł w stolicy Księstwa Warszawskiego? W grę wchodzą trzy pobyty. W pierwszej kolejności: cztery grudniowe dni  (od 19 do 22) 1806 roku. Później mamy praktycznie cały styczeń (od 1 do 29) 1807 roku, kiedy to, po nierozstrzygniętej bitwie pod Pułtuskiem, cesarz poddał się urokom warszawskiego karnawału. Trzeci moment, to krótki, jednodniowy pobyt (10 grudnia 1812) w stolicy Księstwa Warszawskiego, podczas odwrotu po nieudanej kampanii rosyjskiej. Pierwszy i (zwłaszcza) trzeci pobyt od razu sobie darujmy. Genialna korsykańska głowa pochłonięta była wtedy innymi problemami niż wędrówki po okolicach Warszawy, a kierunek przybyć i odejść francuskiego monarchy wyznaczały zachód i północ, a nie wschód. Styczeń 1807 to co innego. Bonaparte stwierdził ponoć wtedy, że skoro nie można walczyć, to trzeba tańczyć. Wyluzował się na tyle, że pozwolił sobie na rozpoczęcie romansu z Marią Walewską. Jego pierwsze chwile rozegrały się na Zamku Królewskim, a może w pałacu księcia Józefa Poniatowskiego w Jabłonnie.

Można by puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie, że po kolejnej upojnej zamkowej nocy, Napoleon (teraz już sam) kazał zaprząc sanie i wieźć się na drugą stronę Wisły. W pierwszych tygodniach zimy 1806/1807  roku pogoda była raczej zmienna: ochłodzenia i ocieplenia, śnieżyce i  błotnista breja. Mogło się jednak zdarzyć tak, że na kilka dni lód skuł Wisłę. Sanie sunęły szybko. Po lewej stronie zamigotały światła Pragi. Dość szybko w tyle zostały opłotki Kamiona i Gosławia. Cesarz polecił zatrzymać się na rozstaju dróg. Świtało. Widoczność była świetna. Błądził wzrokiem po linii ciemnego lasu. Mierzył się w myślach z carem Aleksandrem (co za chichot losu, to on miał przecież zostać nowym Aleksandrem!). Mierzył się z wielką przestrzenią, która czekała go na wschodzie. Czekał go również nowy dzień. Dał rozkaz powrotu. Tuż obok sań zamajaczył przez moment budynek karczmy Wawer.

W relacjach z tamtych dni są wzmianki o schadzkach pary słynnych kochanków w  karczmach w Błoniu i Jabłonnie. A co się działo w 1807 roku z karczmą wawerską? Najstarsza i zarazem pewna dotycząca jej informacja źródłowa pochodzi z roku 1727. Część historyków sądzi, że od końca XVIII wieku karczma nie funkcjonowała. Widzimy ją wprawdzie na  mapach Karola de Perthéesa z 1783 roku i Serrieuriera z 1794 roku. Nie ma jej już jednak na mapie rozgraniczenia dóbr skarbowych Gocławia od dóbr prywatnych Zastowa z 1800 r. i na mapie Davida Gilly'ego z 1803 r. Jedna z hipotez mówi o spaleniu karczmy podczas insurekcji kościuszkowskiej. Mogła też nie przetrwać trzeciego rozbioru. Na terenach dzisiejszego Wawra wytyczono wtedy granicę prusko-austriacką, co spowodowało spadek znaczenia pobliskich dróg i - co za tym zwykle idzie - spadek zapotrzebowania na przydrożne usługi. Karczma tak całkiem chyba jednak nie zniknęła, skoro informacja o niej pojawia się w inwentarzu folwarku zastowskiego z 1803 roku:Na Wawrze karczma w której Żyd przykłada do gromady”. W dokumencie „Opisanie ekonomiczne folwarku zastowskiego”, dotyczącym lat 1806-1814, występuje osoba dzierżawcy karczmy wawerskiej (Józef Gortatowski lub Garlitowski) oraz informacje o jego rodzinie i służbie. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że część ogólnodostępnych źródeł powtarza informację, że drewniany budynek austerii wawerskiej został wybudowany dopiero w latach 1804-1806 i przyjmuje taką datę jej powstania (!). Wspomniana granica prusko-austriacka „odsunęła się” wprawdzie od Warszawy w wyniku porażki Austriaków w 1809 roku, co mogło poprawić sytuację karczmy. Jednak w trakcie kampanii 1812 roku (?) karczma prawdopodobnie spłonęła. Jeszcze w 1823 roku na jej terenie stał tylko „podpiwniczony barak z bali, bez komina i pieca, z dwoma oknami”. Podsumowując tę zagmatwaną opowieść o zmiennych losach wawerskiej karczmy: niczego godnego krótkiego nawet postoju nie mógł tam zastać Bonaparte ani w roku 1807, ani tym bardziej w 1813! A szkoda, bo może odnalazłby tu swoje ulubione potrawy i spojrzał dzięki temu przychylniejszym okiem na Polaków? Rozumowanie takie przypomina wprawdzie naiwność zwolenników (ówczesnych i współczesnych) romansu z Marią Walewską, ale przecież każdemu wolno być naiwnym.

A jakie były kulinarne upodobania cesarza Francuzów? Co mogłoby poprawić jego nastrój i nastawienie do sojuszników? I znów, nie za bardzo jest o czym pisać. Wszystko wskazuje na to, że jego nieustająca aktywność nie pozwalała mu na wyszukane podejście do własnego żywienia. Podobno na obiad poświęcał od dziesięciu do dwunastu minut. Potrafił jeść na stojąco, a nawet siedząc w siodle. Nie lubił sztućców, chętnie posługiwał się rękami. Wino pił z umiarem, bez umiaru kawę i czekoladę. Autor „Fizjologii smaku” Jean Anthelme Brillant-Savarin pisał o nim: „jadał nieregularnie, szybko i niewłaściwie; ale i w tym widać było niezłomną wolę, jaką okazywał we wszystkim. Ledwie poczuł apetyt, już musiał go zaspokoić i jego służba była gotowa o każdej godzinie i na pierwsze skinienie podać drób, kotlety i kawę”. Najchętniej pochłaniał najprostsze dania. Jego entuzjazm budził drób, a zwłaszcza kury i kurczaki. Smakowały mu w związku z tym staropolskie kapłony czyli specjalnie tuczone i kastrowane młode koguty. Do legendy przeszedł jednak kurczak spod Marengo. Podobno po tej krwawej włoskiej bitwie (1800) Napoleon był wyjątkowo głodny i domagał się natychmiastowej kolacji. Przerażony kuchmistrz Dunant (właściwe: François-Claude Guignet) wysłał kwatermistrzów, aby poszukali produktów. Dostarczyli mu kurczaka, trzy jajka, parę pomidorów i kilka raków. Co zrobił kuchmistrz? Joseph Favre pisze: „Oczyścił kurczaka, pokroił go na kawałki, natarł mięso solą i pieprzem, po czym przysmażył na gorącej oliwie, z dwoma lub trzema ząbkami czosnku. Na tej samej oliwie usmażył jajka i odstawił je na bok. Odsączył tłuszcz i podlał kurczaka wodą. Obrał ze skórki pomidory, usunął z nich gniazda nasienne, pokroił i dodał do kurczaka. Raki ugotował na parze znad gotującego się kurczaka. Gdy mięso doszło, odstawił raki na bok, a na patelnię wlał nieco koniaku z manierki generała, nie miał bowiem wina, aby wzmocnić sos. Na koniec ułożył kurczaka na talerzu z cyny, polał go sosem i otoczył rakami oraz sadzonymi jajkami.” Złośliwi twierdzą, że Dunant zaserwował po prostu monarsze kurczaka po piemoncku.

Wiedza o upodobaniach cesarza skutecznie rozeszła się po ziemiach Rzeczpospolitej. 9 grudnia 1812 roku, uchodząc z Rosji, pojawił się w Łomży. Przyjęto go dwiema butelkami wina i daniem z kapłonów. Może być oczywiście tak, że w mieście wypłukanym z zapasów wskutek fiskalizmu polskich władz i rozbudowanych potrzeb francuskich sojuszników, niczego innego poza kogutami nie znaleziono… 

Tak czy inaczej, Napoleon ma swoje miejsce w historii gastronomii. Brytyjczycy konsumują „żebra Napoleona”, Rosjanie dedykowali mu tort „Napoleon”, a Polacy ciastko „napoleonkę”. We Francji pod jego panowaniem upowszechniły się ziemniaki. Zadbał o stworzenie podwalin przemysłu cukrowego. Popierał prace badawcze nad konserwowaniem żywności... Szkoda, że „Zajazd Napoleoński” nie ma w swoim menu kurczaka Marengo (pomijam tu fakt, że współcześnie funkcjonuje kilkadziesiąt kompletnie różnych wersji tej potrawy) albo choćby napoleonki. Pieczona kaczka, rolada z udźca indyka i filety z kurczaka mogłyby Bonapartemu nie wystarczyć.

Można też żałować, że opowieść o postoju Napoleona w karczmie Wawer pozostaje jedynie lokalną wersją ogólnopolskiej tęsknoty za Napoleonem. Gdyby naprawdę tu był, zyskalibyśmy zapewne cenny dla dzielnicowego muzeum eksponat. Jak przypomina Wojciech Winko z Lokalnej Organizacji Turystycznej w Łomży: „Napoleon miał zwyczaj, że tam, gdzie spędzał nocleg, to swoją bieliznę i odzież wierzchnią zostawiał w dowód uznania, zadowolenia z usługi właścicielom miejsca, gdzie się zatrzymywał.” W związku ze wspomnianym pobytem w Łomży stosowny fragment jego bielizny znajduje się w zbiorach Łomżyńskiego Towarzystwa Naukowego im. Wagów. Łomża ma cesarskie gacie. Wawer nie ma.



 Wykorzystałem wiele zasobów Internetu. Autorem zdjęcia "Zajazdu Napoleońskiego" jest Dariusz Kowalczyk. Obrazy Jerzego Kossaka pochodzą ze strony www.pinakoteka.zaścianek.pl.






























 

 

sobota, 6 lipca 2024

Co Hitler robił na wieży?

Idę sobie ulicą Dębową, patrzę w górę, a tam Adolf siedzi na wieży”. Nie natknąłem się nigdzie na taką relację, ale przesłanki do jej powstania zaistniały. Adolf Hitler faktycznie pojawił się  na wieży kościelnej w Glinkach. Było to 22 września 1939 roku. Pomijam tu fakt, że z ulicy Dębowej trudno byłoby tę scenę zobaczyć. Już prędzej z Klasztornej. To kwestia topografii i widoczności. Ale jest przecież słynna fotografia. Mimo, że wiele razy ją widziałem, nijak nie potrafię połączyć tej postaci z tą właśnie wieżą. Nie rozumiem też, dlaczego takie wydarzenie pozostawiło w lokalnej pamięci jedynie nikły ślad. Mnie ono bardzo bulwersuje. Doszło przecież do profanacji wieży i kościoła. Ale może po kolei…

Budowa kościelnej (przykościelnej) wieży była przez wieki ważnym dla lokalnej społeczności wydarzeniem, a jej istnienie (pomijając utylitarną wartość wieży) dawało powód do dumy. Nie inaczej musiało to wyglądać w przypadku Glinek i Czaplowizny, niewielkich podwarszawskich osad, które po II wojnie światowej zafunkcjonują jako Marysin Wawerski. W latach 1926-1936 wzniesiono tu, staraniem Zgromadzenia Sióstr Felicjanek, kościół będący wotum wdzięczności za odzyskaną niepodległość. Został on pomyślany (autorem projektu był Zygmunt Gawlik) jako budynek dwupoziomowy i jednonawowy; zbudowany w stylu eklektycznym na planie krzyża łacińskiego i połączony z zabudowaniami klasztornymi. Licząca przeszło 80 metrów wieża powstała od strony północnej (kościół nie jest orientowany) i górowała nad całą okolicą. Składała się z trzech części: ceglanej wieży właściwej zakończonej balustradą, betonowej nadbudowy i mosiężnej kopuły zwieńczonej krzyżem. Oprócz niej była jeszcze nieco niższa wieża-sygnaturka. Przedsięwzięcie budowlane felicjanek miało służyć ich społecznym dziełom, ale zgodnie z życzeniem władz kościelnych od samego początku w kościele odprawiano też nabożeństwa dla okolicznej ludności. A że inne świątynie były daleko, mieszkańcy Glinek i Czaplowizny przyjęli ten stan rzeczy z radością.

Minęło kilka lat. Decyzją Adolfa Hitlera Niemcy najechały na Polskę. To był wrzesień 1939 roku. Próbuję się dowiedzieć, co robił wódz III Rzeszy podczas kampanii wrześniowej. Wie to niemiecki historyk Volker Ullrich. Pewnie nie on jeden, co nie zmienia faktu, że wie. Führer miał swój pociąg. Specjalny pociąg. Obsługiwany przez dwie lokomotywy, na obu końcach opancerzony i zaopatrzony w działka przeciwlotnicze. Główny pasażer dysponował salonką, wagonem dowodzenia i centralą komunikacyjną, zapewniającą łączność z dowództwem armii. I tym pociągiem się przemieszczał. To, że za każdym razem trzeba było miejsce jego pobytu zabezpieczyć i przekształcić w zamknięty teren wojskowy, to już nie był jego problem. Komendantem tej swoistej kwatery głównej został generał-major Erwin Rommel. W otoczeniu wodza dyżurowali non stop jego zastępca Martin Bormann, szef pionu prasowego Otto Dietrich i fotoreporter Heinrich Hoffmann. W ścisłej asyście znaleźli się też adiutanci, kamerdynerzy, sekretarki i lekarz. Oddzielny wagon  przygotowano dla Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu (Wilhelm Keitel, Alfred Jodl i inni). Dzięki temu mobilnemu rozwiązaniu Hitler miał możliwość bezpośredniej kontroli nad przebiegiem operacji wojennych. Nie wtrącał się jednak w czasie tej kampanii w decyzje swoich dowódców. Fotografowany przez Hoffmanna, pozował na „pierwszego żołnierza III Rzeszy”; jeszcze w 1939 roku ukazał się album fotograficzny „Hitler in Polen”. Niewiele późniejsza książka Ottona Dietricha „Auf den Straßen des Sieges” („Na drogach zwycięstwa”) przedstawia (fałszywie) kampanię wrześniową jako efekt geniuszu strategicznego führera.

4 września pociąg specjalny stacjonował w Połczynie-Zdroju (Bad Polzin). Następnego dnia pojawił się w Bornym Sulinowie (Groß-Born). 9 września trafił do Jełowa (Ilnau) pod Opolem. Trzy dni później był już w śląskim Gogolinie. 18 września rozpoczęła się podróż na północ. 19 września pociąg i Hitler dotarli do Sopotu. Tego dnia, po południu, wódz wygłosił pod Dworem Artusa w Gdańsku przemówienie, w którym obciążył winą za wojnę Polskę i ogłosił zwycięstwo Niemiec. 

Co było dalej? U Ullricha nie pojawia się informacja o wydarzeniach 20 i 21 września. Autor twierdzi, że 22 i 25 września Hitler, korzystając z lornety nożycowej, oglądał z lądowiska pod Warszawą efekty bombardowania polskiej stolicy. 26 września jego pociąg był już w Berlinie. No to kiedy ta wieża, zapytacie?

Z relacji zapisanych przez felicjanki wynika, że Wehrmacht wkroczył do klasztoru 15 września. Siostry poinformowały Niemców, że są obywatelkami amerykańskimi. Może z tego powodu, a może dlatego, że najwyższy rangą oficer był katolikiem z Bawarii, zakonnice potraktowano łagodnie, pozostawiając w ich rękach część pomieszczeń klasztornych i zgadzając się na obecność uchodźców z Anina. Klucze do wieży Niemcy przejęli. Wykorzystywali ją prawdopodobnie do kierowania ogniem ustawionych w bezpośredniej bliskości kościoła i klasztoru 14 dział artyleryjskich. 22 września, od wczesnych godzin rannych panowało wśród niemieckiej załogi ogromne poruszenie. Około południa zakonnicom zabroniono poruszać się po terenie, a najważniejsze jego punkty obsadzili uzbrojeni wartownicy. Nadjechały auta pełne niemieckich mundurowych. Ostatnie auto, przypominające amerykańskiego jeepa, przywiozło dwóch, nieco inaczej ubranych oficjeli. Podniosły się w górę wszystkie prawe dłonie, rozległ się krzyk „Heil Hitler!”. 

Po pół godzinie ciszy nastąpił ruch  odwrotny, z tym, że „jeep” nie ruszył w kierunku szosy lubelskiej jak pozostałe pojazdy, tylko skręcił w stronę ulicy Klasztornej i dotarł do zlokalizowanego „na polu” (?) prowizorycznego lotniska. Pasażerowie przesiedli się do niewielkiego samolotu, który wkrótce odleciał. Z wyjaśnień okupujących klasztor Niemców wynikało, że na wieży byli: Adolf Hitler i Heinrich Himmler. Potwierdzało ten fakt ogromne zainteresowanie niemieckich żołnierzy: w ciągu kilku kolejnych dni kupili od sióstr wszystkie dostępne pocztówki z fotografią kościoła. 

Im więcej czytam o Hitlerze, tym bardziej wydaje mi się on małym chłopcem. Nie umniejszam jego zbrodni, mam na myśli mentalność i emocje. Co robił na wieży? Zakładam, że jak każdy mały chłopiec lubił wejść gdzieś wysoko. Z całą pewnością (to już było mniej dziecinne) mógł się na tej wieży upajać swoją wielkością i władzą nad przestrzenią. Jak każdy mały chłopiec lubił też zabawki. A lorneta nożycowa była zabawką, przyznajmy, w warunkach wojny bardzo przydatną. Układ dwóch peryskopów ustawionych w kształcie litery V, umieszczonych na wspólnym statywie, umożliwiał obserwację terenu spoza przeszkody terenowej. Lorneta nożycowa mocno powiększała i pozwalała precyzyjnie oceniać odległości. Miała tylko jedna wadę: była bardzo ciężka. W tym przypadku rozwiązano ten problem mocując statyw do balustrady dolnej kondygnacji wieży. Co widział Hitler z wieży? Nie wiem, czy był w stanie obserwować dokładnie co dzieje się za Wisłą. Z całą pewnością widział skutecznie broniącą się przed Niemcami redutę „Grochów” (rejon ulic: Waszyngtona, Międzyborskiej i Grenadierów), obsadzoną przez żołnierzy 21 pułku Piechoty „Dzieci Warszawy”, dowodzonych przez pułkownika Stanisława Sosabowskiego.

Są jeszcze kolejne „nie wiem”. Nie wiem, pomimo prób ustalenia, skąd wziął się wódz III Rzeszy w Glinkach. Nie wiem, dlaczego nie wybrano dlań innego punktu obserwacyjnego, na przykład wieży zerzeńskiego kościoła - przecież był on usytuowany bliżej Wisły (może dlatego, że jeszcze 20 września toczyły się w tamtej okolicy walki?). Nic nie wiem o samej wieży. Nigdy jej nie zwiedzałem, nie mam pojęcia, jak usytuowane są drzwi i schody. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądała tamta „wizyta”. Nie potrafię rozpoznać postaci na fotografii. Wiem za to, że Hitler miał inne przygody z wieżami. Były wśród nich przygody wyimaginowane: są tacy, którzy twierdzą, że obserwował zmagania powstania warszawskiego z 40-metrowej wieży ciśnień przy Torze Służewieckim. Problem w tym, że w 1944 roku w ogóle nie pojawił się w Warszawie, a nieszczęsna wieża mogła być już latem 1944 roku ruiną. Były też przygody realne, choć niezrealizowane. Chodzi o pomysł wysadzenia w powietrze Wieży Eiffla przed wycofaniem się Wehrmachtu z Paryża.

Wracając do „wizyty” na marysińskiej wieży, pozostają tak naprawdę tylko trzy (może więcej?) utrwalające ją fotografie. Pozostaje też pamięć (jak pisałem: nikła) i negatywne emocje. Wieże budowano (w teorii przynajmniej) „ad majorem Dei gloriam”, a nie dla widzimisię jakiegoś zbrodniarza!

Czasem spaceruję po tamtej okolicy. Wieży w dawnym kształcie oczywiście nie ma. Wysadzili ją w 1944 roku, zresztą na prośbę sióstr, kościuszkowcy. Przez wiele powojennych lat udało się odbudować jedynie dolną jej część. Dwie kolejne części zastępuje współcześnie lekka (?) metalowa konstrukcja. Ale wysokość jest ta sama. Pewnego razu wyobraziłem sobie, że Adolf, doskonale widoczny od strony zachodniej, ginie „zdjęty” przez polskiego snajpera. Innym razem zastanawiałem się, czy mógł widzieć Hitlera z pobliskiej „Różyczki” Janusz Korczak. Wszystko jednak wskazuje na to, że był wtedy po drugiej stronie Wisły. Imaginacja robi swoje i nie zawsze zgadza się z faktografią. A ja nadal nie wiem, jak odczarować tamto miejsce i tamten moment. Pokuta za zbezczeszczenie miejsca kultu? Nie wiem, może ją odprawiono. Tablica pamiątkowa z przestrogą? Ryzykowne. Chyba nie ma dobrego rozwiązania.


Wykorzystane przeze mnie fotografie pochodzą z materiałów Narodowego Archiwum Cyfrowego, z portalu "Twoja Praga", z profilu fb "PoWarszawsku" (autor: Paweł Nowak), ze zbiotów sióstr felicjanek i ze zbiorów rodzinnych Tadeusza Brodowskiego. 















































 

Wawer pamiętamy!

W grudniu 1939 roku niemieccy policjanci rozstrzelali w Nowym Wawrze stu sześciu Polaków (mówiąc precyzyjniej: obywateli państwa polskiego)....